Pink Floyd, określany jako zespół wszechczasów, w pełni zasłużył sobie na takie miano. Mimo, że od zakończenia działalności i wydania ostatniej płyty minęło 20 lat, fanów nie brakuje i wciąż przybywa nowych. Albumy takie jak Dark Side of the Moon, Wish You Were Here, The Wall nadal zyskują coraz to nowszych odbiorców. Można ich podzielić na cztery grupy:
• Miłośników okresu Syda Barreta (1965-68), pełnego różnych wariacji muzycznych, nowatorstwa, awangardy i psychodeli. Dla niektórych twórczość artystów skończyła się wraz z usunięciem Barreta z PF, czyli po pierwszej płycie.
• Miłośników zespołu od początku działalności do wydania Wish You Were Here (1975), czyli wg nich ostatniej „floydowej” płyty. Wszystko, co zostało później wydane, to zło i niedobro!
• Miłośników okresu dyktatury Rogera Watersa (1968-1985).
• Miłośników całego dorobku muzycznego Pink Floyd, wraz z ich solowymi projektami.
W 1985 r. z zespołu odchodzi Roger Waters, lider i główny kompozytor. Rosnąca siła Watersa w latach 70 była podyktowana największym komercyjnym sukcesem muzyków – Ciemną Stroną Księżyca (1973). Od tamtego momentu Waters stał się głównym motorem napędzającym zespół. Gdzieś tam nieznacznie w tyle wtórował mu gitarzysta David Gilmour. Pozostali dwaj członkowie po wydaniu Wish You Were Here w 1975 r. wykazywali się biernością w tworzeniu, po czym zostali odsunięci na dalszy plan. Konflikty wewnątrz grupy były nieuniknione. Po odejściu lidera powstały dwa zacięcie ze sobą walczące obozy: Roger Waters kontra pozostali muzycy. Doprowadziło to niemal do rozpadu Pink Floyd. Pałeczkę ostatecznie przyjął David Gilmour i wraz z macierzystymi członkami, wspieranymi przez muzyków sesyjnych, nagrali dwa albumy:
• A Momentary Laps of Reason (1987),
• The Division Bell (1994), będący zarazem zwieńczeniem dorobku Pink Floyd.
Rozpoczyna się najtrudniejszy okres dla Pink Floyd. Z jednej strony pozwy sądowe byłego lidera, z drugiej twórcza niemoc. Pierwsza płyta bez Watersa powstawała przez bodajże 2 lata. Niektórzy twierdzą, że Roger Waters to Pink Floyd i Pink Floyd to Roger Waters. Bez niego zespół nie istnieje. Muzycy jednak udowodnili, że potrafią tworzyć bez swojego czołowego kompozytora. A Momentary Laps of Reason, mimo że posiada tyle samo zwolenników co przeciwników, obronił się sam. Po nim nastąpiła najdłuższa przerwa w aktywności zespołu. Siedem lat później zostaje nagrany ostatni jak dotąd album PF – The Division Bell. Jego brzmienie tworzą trzej pierwotni artyści: David Gilmour, Nick Mason i Richard Wright oraz muzycy sesyjni. Zespół powraca do brzmienia sprzed Wish You Were Here, gdzie rozwinięta jest bardziej sfera muzyczna aniżeli wokalna. Charakterystyczne, długie solówki gitarowe Gilmoura, oszczędne teksty, melodyjność i dłuższe kompozycje to tylko pobieżny opis tego tytułu. Można w nim usłyszeć tudzież śpiew Richarda Wrighta, po raz pierwszy od 1975 r. Mniejsza jednak o to. Nie strona muzyczna jest tematem tej recenzji, a właśnie zgotowane przez Parlaphone pierwsze od 20 lat wznowienie owego albumu na płytach analogowych.

- Okładka (autor zdjęcia: Kebabożerca)
Z pewnością DB na winylu zrobiło niemały zamęt wśród amatorów tego krążka. Informacja o wznowieniu pojawiła się dokładnie miesiąc temu i chwilę później album był już w pierwszej dziesiątce bestsellerów na Amazonie. Oficjalnie reedycja pojawiła się 30 czerwca, a w niektórych krajach nawet 26 czerwca.

- Okładka (autor zdjęcia: Kebabożerca)
Wiele osób się zadłużyło, sprzedało samochód, dom, nerkę, bądź ukradło rentę babci, by w końcu wypełnić puste miejsce w swojej nieodżałowanej i jedynej w swoim rodzaju dyskografii PF. To zezwierzęcenie i pełen niedosyt powodowały kosmiczne ceny pierwszych i jedynych jak do tej pory oficjalnych wydań. Nie znam też drugiego tak wielce piraconego albumu na winylu jak ten. Od koloru do wyboru: czerwony, zielony, niebieski, czarny, biały, przezroczysty, sraczkowaty, z wszelkimi możliwymi wariantami okładek. Komuś podobało się amerykańskie wydanie, ale kolor płyty chciał koniecznie taki jak w angielskim. Nic więc trudnego. Piraci stanęli na wysokości zadania i zaserwowali pełen asortyment, pokazując tym samym środkowy palec wytwórni. No dobrze, ale jak z dźwiękiem? Oj marnie, no bo w końcu skąd wziąć taśmę matkę? Trzeba było się posłużyć materiałem na CD lub kasecie. Nie bez kozery internauci skarżą się na pływający dźwięk przy stałych jak skała obrotach gramofonu. Tak, te egzemplarze pewnie były zgrywane z kasety… Ale do rzeczy! Wczoraj odebrałem swój nowy egzemplarz wydany przez Parlaphone. Teraz kilka słów o nim.
Okładka

- Front (autor zdjęcia: Kebabożerca)
Po rozpakowaniu paczki moim oczom ukazała się piękna grafika dwóch do siebie skierowanych blaszanych głów (które de facto tworzą trzecią, „nieobecną”). Na folii umieszczono czerwoną naklejkę, informującą o reedycji z analogowych taśm matek i kolejną z kodem kreskowym na odwrocie. Bardzo ciekawy zamysł. Zrezygnowano z jakichkolwiek napisów po zewnętrznej i wewnętrznej stronie okładki. Gatefold różni się znacznie od swojego pierwowzoru, co akurat w tym przypadku mi się spodobało. Zastosowano w nim różne warianty zdjęć owych głów. Co ciekawe, zdjęcia są względem siebie odwrócone.

- Środek (autor zdjęcia: Kebabożerca)
Tym sposobem, gdy znudzi nam się zdjęcie metalowych głów, obracamy okładkę do tyłu, odwracamy do góry nogami i mamy zdjęcie głów wykutych w kamieniu. Proces ten należy powtarzać w regularnych odstępach czasowych. Wykonanie okładki – jednym słowem bomba. Gruby rozkładany karton, wysokiej jakości grafika, laminowanie – tak smacznie wygląda, że aż chce się to zjeść.

- Tył (autor zdjęcia: Kebabożerca)
Płyty
Właśnie płyty, nie płyta. Pierwsze pressy z m.in. Anglii, USA, Brazylii, Grecji wydano na jednym LP, tym samym kastrując materiał o dobre 6 minut. Dwupłytowa wersja pojawiła się jedynie w Korei i Rosji, przy czym rosyjska edycja to nieskromny bootleg. A więc, w końcu mamy na wyciągnięcie ręki oficjalny, pełnowartościowy materiał, zawarty na dwóch „naleśnikach”. Po wyjęciu kopert z okładki zgłodniałem jeszcze bardziej. Płyty dotarły w pięknych, laminowanych kopertach, prezentujących kolejne warianty głów.

- Koperty (autor zdjęcia: Kebabożerca)
Szkoda tylko, że od środka nie zostały wyścielone jakąś folią. Nieważne. Koperty zmieniłem na antystatyczne. Oryginalne prawdopodobnie umieszczę w ramce i powieszę na ścianie. Wracając atoli do samych płyt, są czarne, grube, ciężkie, równe, płaskie, trącające jakością. Labele czyściutkie, równiutkie, bardzo ładne. Tytuły utworów umieszczono na stronach B i D. Po raz pierwszy nie odczułem potrzeby mycia nowych płyt. Po prostu nie są naelektryzowane. Nie widziałem również żadnych śladów po resztkach materiału na igle. Jednym słowem, płyty dopełniają to małe okładkowo-kopertowe arcydzieło jak przysłowiowa wisienka na torcie.

- Płyta (autor zdjęcia: Kebabożerca)
Dźwięk
Nie będę się rozdrabniał. Jest po prostu świetnie. Każdy instrument szczegółowy, dynamiczny, słyszalne smaczki, jakich wcześniej nikt nie uświadczył. Materiał zremasterowano w The Mastering Lab z analogowych taśm matek. I wygląda na to, że jest to prawda. Dźwięk jest naturalny, nie słychać ingerencji cyfrowych, nienaturalnych podbić itp. Winyle są cichutkie. Nic nie pyka, nie szeleści. Sam co prawda nie znam tak dobrze tej płyty jak poprzednich i nie miałem okazji porównać nowego wydania ze starymi. Można jednak przeczytać jak internauci rozpływają się nad całością. Porównują swoje 1st pressy i zaraz potem je wyrzucają, palą, bądź sprzedają (źródło:
http://forums.naimaudio.com/topic/the-d ... uble-vinyl). Nie mam nic więcej do dodania.
Dodatki
Jak zwykle, kupon z mp3 w jakości 320 kbps/24bit. Niestety nie udało mi się pobrać. Jakieś problemy ze stroną.
Podsumowując, ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Piraci zapełnili rynek kiepskimi replikami, zacierając tym samym ręce, bo a nóż widelec trafi się jeleń, który nie odróżni i się nabierze. Jeleni trafiło się mnóstwo, tych nieświadomych i tych świadomych. Oczywiście nadal będą się trafiać, ale grunt w tym, żeby starać się ich jakoś nakierowywać. Wytwórnia swą pierwszą w historii reedycją dała małego prztyczka w nos panom piratom. Oczywiście znajdą się takie osoby, co to koniecznie 1st pressa za 1000 zł będą chciały mieć. Mają do tego pełne prawo. Inni natomiast niekoniecznie wymiotują pieniędzmi, a chcą się cieszyć tym albumem na analogu. Można go kupić za niecałe 100 zł. Ja ze swojej strony bardzo polecam. Reedycja Parlaphone’ a to przedmiot warty uwagi i będzie napełniać apetytem tak samo oczy, jak i uszy.