Prawda jest taka, że większość koncertowych nagrań The Doors - poza takimi wyjątkami, jak Hollywood Bowl - pochodzi z lat 1969-70 po prostu dlatego, że wtedy nagrywali materiał na "Absolutely Live". Stąd bierze się powtarzalność repertuaru i... podobieństwo wykonań.kijek pisze:A co wy sądzicie o ich koncertowej spuściźnie?
"Absolutely Live" po raz pierwszy usłyszałem znając już wszystkie studyjne płyty "klasycznego" składu The Doors. I muszę się przyznać, że byłem trochę zawiedziony. W warunkach studyjnych Doorsi potrafili zachować równowagę między żywiołowością a swoją specyficzną, trochę europejską elegancją. Jeszcze więcej owej tajemniczej nastrojowości, wręcz swoistego misterium, spodziewałem się po płycie live. Tymczasem przekonałem się, że równowaga, o której wspomniałem wyżej, na estradzie została zachwiana. Wszyscy czterej muzycy, szczególnie wokalista, szli "na krzyk", co niestety w wielu przypadkach odbierało materiałowi nastrojowość, czyniąc go męczącym w dużej dawce (choć z pozoru bardziej "rockowym"). Podejrzewam, że "winowajcą" mógł być alkohol, ale sporo tego zapewne brało się też z odruchowego "przekrzykiwania" odsłuchów i "tyłów".
Dlaczego pewnych utworów, skądinąd znakomitych, nie ma lub prawie nie ma na płytach live? Mam parę hipotez. Myślę, że działo się tak z kilku powodów. Pierwsza sprawa: w czasie, z którego pochodzi większość nagrań koncertowych, starsze utwory mogły po prostu wypaść z programu, bo muzycy zwyczajnie mieli dosyć grania ich raz za razem. Niektórych mogli w ogóle nie wykonywać na koncertach, bo... publiczność źle na nie reagowała.Pamiętajmy, że ówcześni fani zespołu w swej masie różnili się na niekorzyść od dzisiejszych. Owszem, z pewnością były wśród nich też osoby nastawione intelektualnie, które zastanawiały się nad tekstami, uważnie słuchały aranżu i chętnie pogadałyby sobie z (trzeźwym) Jimem o Blake'u i Rimbaudzie, a z całym zespołem - o Milesie Davisie i Coltrane'ie. Dominowała jednak rozkrzyczana masa, nastawiona na rozrywkę, chcąca poklaskać przy "Light My Fire", oraz oczywiście panienki ekscytujące się muzykami (szczególnie wokalistą). Last but not least - niektóre kompozycje mogły też nastręczać problemy przy wykonywaniu na żywo, bo np. nie było na estradzie basisty, nie było sekcji dęciaków lub smyczków, nie było pod ręką mooga (w tamtych czasach mającego wielkość niedużej szafy), fortepianu, jeden muzyk nie mógł zagrać na dwóch instrumentach itp. Była tylko gitara elektryczna, organy, klawiszowy bas Fendera, zestaw perkusyjny i jeden wokalista.
Ze znanych mi koncertów The Doors najwyżej, obok "Hollywood Bowl", stawiam wykonania nowojorskie. Być może po prostu muzycy byli względnie trzeźwi,
